Wczoraj miałam przyjemność po raz pierwszy wziąć udział w zorganizowanym biegu ulicznym. Biegam już od jakiegoś czasu. Miałam oczywiście małą przerwę związaną z byciem w ciąży i porodem, ale w sumie w tym miesiącu minie mi rok od kiedy regularnie biegam (no, z małym wyjątkiem, ponieważ jakoś na przełomie kwietnia i maja nie miałam siły – moje wieczory zajmowała mi praca i nie starczało mi już czasu na wyjście na trening). Anyway… do tej pory jakoś nigdy nie miałam okazji, albo raczej – większego ciśnienia na uczestniczenie w zorganizowanych biegach. Jednak w ostatnim czasie coraz więcej moich znajomych w takich biegach brało, lub zamierza brać udział. A wiadomo, kto z kim przystaje…W końcu i ja postanowiłam spróbować swoich sił i 4 października o 12 stanęłam na starcie w Biegnij Warszawo.
Dystans – 10 km. To był dla mnie szczególny bieg. Kocham swoje miasto, tu się urodziłam i spędziłam większą część swojego życia, a że trasa biegu po części leciała przez moje rejony – nie miałam wyjścia, po prostu czułam, że teraz albo nigdy i… zapisałam się. Jak było? Źle. Serio. Pomijam oczywiście kwestię euforii na mecie. Było źle, bo i ja źle się przygotowałam do tego wydarzenia. Cóż, człowiek uczy się na błędach i następnym razem będzie na pewno lepiej. Dziś już wiem, jakich błędów mam nie popełniać. A piszę o tym, bo być może ktoś z Was niebawem ma zamiar rozpocząć swoją przygodę ze zorganizowanymi biegami. Jeśli jesteście już wytrawnymi biegaczami, to nic nie szkodzi, zapraszam do komentarzy, może jest coś o czym nie napisałam :)
Mam nadzieję, że ten wpis nikogo nie rozczaruje. Wiem, że tematyka znacznie odbiega od tego, o czym jest blog. Ale.. musicie się do tego przyzwyczaić. Czasami nachodzi mnie po prostu ochota na pisanie no i coż. Gdzie indziej publikować jak nie na własnym blogu? ;)
Przechodząc zatem do meritum. Poniżej 5 błędów, których już nigdy nie popełnię.
Banał, ale przy dwójce małych dzieci nabiera zupełnie innego znaczenia. Chaos, jaki wkradł się do naszego niedzielnego poranka sprawił, że przez moment miałam ochotę w ogóle nie wychodzić z domu i zrezygnować z udział w biegu. Niczego nie mogłam znaleźć, dzieci kręciły się koło nóg, jedno marudziło, a jak skończyło to drugie zaczynało płakać. Był problem z ubraniem się starszaka, fochy, a w między czasie gorączkowe szukanie mojego numeru startowego etc. Kosmos. Uniknęłabym tego, gdybym była wcześniej przygotowana. Proste.
Bieg miał zacząć się o 12. Obliczyłam, że jak wyjdę z domu około 11 to będę akurat na rozgrzewkę z Edwinem. Kiepski ze mnie matematyk. Z domu wyszłam 11.20, na starcie stanęłam o 11:55 J Nie byłoby problemu, gdybym ubrała się wcześniej i spokojnie poczekała do tej 11 w domu, pijąc kawę czy coś. A ja naiwnie zaczęłam szykować się jakoś po 10.30. Co znacząco wpłynęło też na punkt 1 ;)
Tego najbardziej nie mogę sobie wybaczyć. Nie wyszłam na cholerny balkon, żeby ocenić czy jest ciepło czy zimno. Ba – mam przecież 100 aplikacji pogodowych na telefonie, ale oczywiście nie odpaliłam żadnej, bo po co. W rezultacie założyłam długie leginsy, dobre jak się biega przy +10 sC a nie 22! Rezultat? Jeeeju, jak mi było gorąco! Całe szczęście miałam bluzkę z krótkim rękawem, ale to i tak mi niewiele dało. Spociłam się okrutnie, cały bieg marzyłam o łyczku wody. Masakra, której nikomu nie życzę.
Amatorszczyzna pełną gębą. Rezultat punktu 3 – jak strasznie chciało mi się pić! Co więcej – już na starcie z zawiścią patrzyłam na tych biegaczy, którzy dzierżyli w dłoni butelkę z wodą. O mamo! To było chyba najgłupsze co mogłam z robić. Nic nie piłam i to był mój największy błąd, bo przez cały bieg marzyłam no już wiecie o czym! Jakże byłam szczęśliwa z łyczka wody na 5km. Szybko zwilżyłam usta i to by było na tyle. Gdy dobiegłam do mety i do swojego męża pierwsze co powiedziałam to „pić“ J Teraz się z tego śmieje, ale wtedy do śmiechu mi nie było. Nauczka na przyszłość. Trzeba się nawadniać!
Kompletnie o tym nie pomyślałam, a to kolejny bardzo ważny punkt. Zawsze gry trenuję po prostu wracam do domu i wrzucam coś na ruszt. Tutaj, po tych 10km nie było mowy i szybkim jedzeniu, dlatego mogłam mieć ze sobą jabłko, banana, batona, kanapkę, cokolwiek!!! Oczywiście niczego nie miałam, bo po co, prawda? Rezultat? Mój mąż prawie musiał mnie nieść do samochodu, a w domu padłam jak mucha, tak bardzo brakowało mi energii. Głupota pierwszej klasy, aż wstyd się przyznać. Na przyszłość – zawsze mieć ze sobą coś do przegryzienia.
Czy pomimo tych wszystkich „wtop“ dobrze mi się biegło? Tak! Atmosfera była niesamowita, kibicujący ludzie, oklaski, piątki mocy. Mega klimat, dzięki któremu udało mi się zrobić życiówkę i przebiec te cholerne 10km w czasie 57:35. Nie wiedziałam, że bieganie może wywoływać tyle emocji. Gdzieś na trasie, biegnąć znanymi, swoimi ulicami warszawy zakręciła mi się w oku łezka. Potem, jak odbierałam medal znowu – pomyślałam sobie, że będzie co opowiadać wnukom :P Przybiłam piątkę osobie na wózku, sama dopingowałam idących obok mnie biegaczy do biegu, raz nawet poskakałam w rytm muzyki biegnąc (zdarza mi się przy mega fajnych kawałkach). Więc z jednej strony fajnie było ujrzeć metę (pić!) z drugiej ta godzina minęła tak szybko! A po biegu gratulacje i uściski od znajomych J Miałam ochotę zapytać Janka Zająca o jedną rzecz związaną z pracą, ale w porę ugryzłam się język i tylko pogratulowałam ukończonego biegu :)
Tak, wiem. Moje bieganie to totalna amatorszczyzna, moje błędy też, ale grunt, że chcę się uczyć, wyciągam wnioski, rozwijam się i idę dalej.
Plany na przyszłość? Dalsze bieganie. Od czasu do czasu coś tu o nim skrobnę.